poniedziałek, 7 listopada 2016

08 - To nie wróży nic dobrego


Droga w kierunku centrum o tej porze jak zwykle była totalnie zakorkowana, a ja musiałem przejechać przez jego większą część, tak aby ostatecznie zjechać na obrzeża gdzie mieszka pewna śliczna brunetka, która poznałem w klubie. I pewnie pogrążyłbym się w rozmyślaniach nad jej seksownym i krągłym tyłeczkiem, gdyby nie fakt, iż obok mnie przemknął samochód jadący z szybką prędkością pod prąd. W momencie, kiedy zauważyłem znaczek lamborghini na turkusowym samochodzie, nie wiele myśląc, skręciłem kierownicą, wydostając się z korka. Dodałem gazu, podążając jego śladem. Przecież nie nosi tej cholernej maski wszędzie prawda?



Widziałem doskonale, jak samochód nadjeżdżający z przeciwka ostro hamuje i skręca w bok, ledwo unikając zderzenia z przechodniem, który w ostatniej chwili skoczył w bok, ratując się przed bliskim i za pewnie bolesnym spotkaniem z czerwonym audi. Mijam to zdarzenie, nawet nie przejmując się czymś takim jak pomoc w wypadku. To nie w moim stylu...
Śledzę człowieka w masce krok w krok i tym razem żadna z jego sztuczek nie jest w stanie mnie powstrzymać. Muszę, do cholery, dowiedzieć się kim jest ten skurwiel, nawet jeśli mam go ścigać jadąc pod prąd w samym centrum Nowego Yorku.
Ściskam kierownicę, najmocniej jak potrafię, chcąc mieć pewność, iż panuje nad nią w każdym calu. Mijam korek samochodów ze sporą prędkością, a potem wszystko dzieje się jeszcze szybciej.
Skrzyżowanie, drift i biały ford jadący z moim kierunku, który wskakuje w miejsce lamborghini.
Niczym w amoku dociskam stopę na gazie, a dłonią ciągnę za ręczny, skręcając w prawo.
Wskakuję na prawidłowy pas i zmniejszam prędkość samochodu. Zegarek na prawej dłoni daje mi znać, że moje serce bije stosunkowo zbyt szybko, a ja łapie się na tym, że mój oddech jest płytki.
Moje wkurwienie sięga szczytu Mount Everest, kiedy dochodzi do mnie to, co właśnie się stało. Nie spodziewałem się, że postanowi nagle skręcić, stawiając mnie oko w oko ze śmiercią. Przechytrzył mnie skurwiel. Masko, gdziekolwiek teraz jesteś, właśnie rozpocząłeś wojnę z Justinem Bieberem, do cholery. 


Victoria 



Mówią, że jeśli nie żyjesz na krawędzi, zajmujesz zbyt wiele miejsca, dlatego ja, Victoria Brown, żeby nie zajmować obszaru w korku, postanawiam go ominąć, jadąc pod prąd. Nie zajmuje miejsca plus jestem szybciej u celu. To genialne.
I wszystko poszłoby całkiem sprawnie, gdyby nie mały przydupas, który postanawia nagle gonić mnie właśnie w tym momencie. Znam ten samochód cholernie dobrze. Najpierw impreza, potem wyścigi. Raz to przypadek, drugi też można pod to podciągnąć, ale trzeci? Jeszcze w samym centrum zakorkowanego Nowego Yorku? Zaczynam poważnie obawiać się tego całego Justina.

Kiedy wpadałam do mieszkania natychmiast rzuciłam się na kanapę, mogąc odetchnąć. Serce nadal biło mi jak szalone, kiedy przypomnę sobie, że prawie uniknęłam zderzenia z kilkoma samochodami, jadąc pod prąd. Zamknęłam oczy, starając się unormować oddech i w pełni zrelaksować swój umysł, jak i ciało.

Usłyszałam pukanie do drzwi i szybko zebrałam się na nogi. Za oknem panował już półmrok, który wskazywał na to, iż musiałam się porządnie zdrzemnąć. 

–Już idę – krzyknęłam, pocierając dłońmi buzie. Włosy zgarnęłam do tyłu i otworzyłam drzwi. 

Nie wierzyłam w to, co właśnie ukazało się moim oczom. Perfekcyjnie ułożone włosy, biała koszulka, czarne spodnie z nisko opuszczonym krokiem, skórzana kurtka. Cholera, czy on zawsze tak świetnie wygląda, nawet jeśli ma na sobie tylko spodnie i zwykły T-shirt? 

–Hej mała – jego głos przywrócił mnie na ziemię. „mała”? To brzmi tak tandetnie. 
–No cześć – odpowiedziałam nieśmiało, chcąc zapadnąć się pod ziemie. Jego wzrok przenikał mnie dokładnie i sprawia, iż mam wrażenie, że spogląda on na mnie, odkrywając moje największe tajemnice. „Oh, do cholery Victoria! Opanuj się, on nic nie wie o wyścigach”. 
–Zapomniałaś torebki w moim samochodzie – mówi jak gdyby nigdy nic. Co on ma na myśli? 
–Przecież nie miałam ze sobą żadnej torebki – odpowiadam. 
Dostrzegam jak uśmiech na jego przystojnej twarzy, zmienia się na bardziej zadziorny. 
–Wiem, to tylko pretekst, żeby do Ciebie przyjechać. – „och, chyba śnie” – Tamtej nocy nawet zapomniałem zapytać o twój numer – jego ton jest pewny siebie, co sprawia, że dostaje białej gorączki. Pewnie ma tę kwestię nieźle wyćwiczoną i mówi to nie raz. Przynajmniej wygląda na takiego. Wyciąga z kieszeni komórkę i wystawia ją w moim kierunku. Dostrzegam, iż jest to jeden z droższych modeli. „Camaro, markowe ciuchy, najnowszy telefon. Pewnie jest na utrzymaniu rodziców”. 
–Przyjeżdżasz tu tak po prostu i chcesz mój numer? – pytam, na co on unosi brew – Przykro mi, ale nie podaje swojego numeru nieznajomym typom, którzy wdają się w bójki w klubie – i co teraz panie „jestem pewny siebie”? 
Jego mina nie zmieniła się ani trochę, jakby spodziewał się takiego obrotu spraw. 
–Skoro tak, nie pozostawiasz mi wyboru – mówi, robiąc krok w moją stronę.

Stoimy twarzą w twarz, w przejściu do mojego małego mieszkania. Kładzie swoją ciepłą dłoń na mojej, która kurczowo trzyma się klamki drzwi. Zmniejsza odległość między nami, jeśli jest to jakkolwiek jeszcze możliwe i pochyla się w moją stronę.
–No proszę Victorio, nie daj się prosić – szepcze prosto do mojego ucha, co sprawia, iż po moim ciele przechodzą ciarki. Wzdycham i wolną ręką odsuwam go od siebie, na bezpieczną, a zarazem bardziej komfortową dla mnie odległość. Wyciągnęłam dłoń spod jego i zabrałam telefon, który nadal trzymał w drugiej ręce. 
Szybko wpisałam swój numer, oddając mu komórkę. 
–Jeśli myślisz, że zadziałał na mnie twój urok osobisty to wiedz, że się mylisz – zaznaczam, choć to mija się z prawdą. Jego ciało tak blisko sprawia, że przestaję trzeźwo myśleć. 
–Nawet nie przeszło mi to przez myśl – odpowiada rozbawionym tonem. 
–To co z tą torebką? Przypomniało mi się, że miałam ze sobą drogi model Chanel – mówię z udawaną gracją, jednak po chwili zaczynam się śmiać. Uśmiech na twarzy chłopaka delikatnie się 
zwiększa. 
–Będę leciał – mówi, robiąc krok w tył – Robi się już ciemno, a pewnie masz jakieś plany na wieczór. 
Nie przypominam sobie kiedy ostatni raz miałam jakieś plany na wieczór inne niż wyścigi. 
–No tak, masz rację – odpowiadam szybko nim palne coś głupiego i przypadkiem wpuszczę go do środka. 
–Do zobaczenia Victorio – mówi to tym swoim czarującym głosem. Moje imię w jego ustach brzmi jak piękna melodia. 
Odwraca się tyłem i wolno schodzi po schodach. 
–Justin – wypowiadam głośno, na co chłopak się odwraca z pytającą miną. „Nie Victoria, nie pakuj się w kłopoty” – Skoro już i tak tu jesteś, to pomyślałam, że może moje plany mogą zaczekać – odpowiadam szybko, zanim moja odwaga nie rozpłynie się w powietrzu i nie zostanie po niej żadnego śladu. 
Twarz Justina znów przybrała tą swoja sławną minę mówiącą „jestem pewny siebie”.
–Skoro tak, chętnie skorzystam z tej okazji, zanim się rozmyślisz – odpowiada i ponownie staje przede mną. 

„Brawo Vicky. Najpierw ucieczka, potem wyścigi, a teraz zapraszasz do swojego domu chłopaka, który również się ściga. To nie wróży nic dobrego”




Początkowo rozdział wyglądał zupełnie inaczej. Było więcej akcji związanej z pościgiem, jednakże nie byłam z niej w pełni zadowolona, dlatego postanowiłam skrócić ją do minimum. Może kiedyś go zaktualizuje ...


1 komentarz: